Parafia Najświętszego Serca Jezusowego w Tomaszowie Mazowieckim

MARYSIA ŻYJE!

O cudownej interwencji Maryi, dzięki której dziecko ze śmiertelnie zagrożonej ciąży urodziło się zdrowe opowiada czciciel Ostrobramskiej Matki Miłosierdzia z naszej parafii

Była późna jesień 1979 roku. Mama naszej czteroosobowej rodziny zaskoczyła nas wszystkich nadzwyczajną wiadomością. Nasza rodzina wkrótce się powiększy!!! Sześcioletnia córeczka i ośmioletni syn przyjęli tę wiadomość z radością i pomału zaczęli się przygotowywać na przyjęcie nowego rodzeństwa. Przygotowania te przejawiały się między innymi wprowadzeniem przez nie do wieczornej modlitwy prośby o zdrową siostrę lub brata. Ja od dawna czekałem na trzecie dziecko, toteż wiadomość sprawiła mi wielką radość. Moja żona była nieco zaskoczona i przerażona, gdyż uznała, że nie jest już młoda (choć miała dopiero 32 lata) i jak każda kobieta lękała się cierpień związanych z porodem. Od razu jednak kochała dziecko w swym łonie tak samo, jak te starsze.

Wkrótce jednak ta macierzyńska miłość miała być poddana nadzwyczaj ciężkiej próbie. W początkach trzeciego miesiąca ciąży okazało się bowiem, że żona winna poddać się poważnej operacji usunięcia torbieli macicy, wielkości dużej męskiej pięści. Pierwsza rozmowa z ordynatorem oddziału ginekologicznego, na którym znalazła się żona, postawiła mnie przed niezwykle poważnym dylematem. Otóż, po informacji lekarza, że małżonka jest w trakcie przygotowywania do mającej się odbyć następnego dnia operacji, zapytałem, czy nie ma zagrożenia dla płodu. Jednocześnie poprosiłem lekarza, aby jednakowo traktować życie matki i dziecka.

Moja postawa wyraźnie zdenerwowała ordynatora. Przywołał on przechodzących właśnie innych lekarzy i zwrócił się do nich:

- Wytłumaczcie! Wytłumaczcie temu człowiekowi, że niemożliwe jest utrzymanie ciąży przy takiej operacji! Jeżeli my tego nie zrobimy, organizm sam wydali płód. Natomiast torbiel grozi w każdej chwili rozlaniem, co może w poważnym stopniu zagrażać życiu żony.

W takiej sytuacji poprosiłem jedynie o dzień zwłoki w wykonaniu operacji i zakończyłem rozmowę. Nie miałem możliwości porozumienia się z małżonką. W głowie kłębiły mi się najróżniejsze myśli. Kazano mi przecież wybierać między życiem żony i długo oczekiwanego dziecka. Gorączkowo poszukiwałem w myślach osoby, która mogłaby zrozumieć moją sytuację zarówno pod względem medycznym jak i pod względem moralnym. Po powrocie ze szpitala zacząłem telefonować do wszystkich znanych mi rodzin z ruchu Światło - Życie, którego jesteśmy uczestnikami, z prośbą o gorącą modlitwę. Po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że jedyną osobą, która mogłaby mi pomóc jest znany w całym kraju lekarz ginekolog, obrońca nienarodzonych dzieci i godności kobiety prof. Włodzimierz Fijałkowski z Łodzi. Postanowiłem zatelefonować do niego. Profesor zgodził się mnie przyjąć, lecz postawił warunek, by być u niego w ciągu półtorej godziny, ponieważ właśnie wyjeżdża na sympozjum do innej miejscowości.

Miasto, w którym mieszkamy leży w odległości 55 kilometrów od Łodzi, gdzie mieszkał profesor. Okazało się, że w najbliższym czasie nie odjeżdża do Łodzi żaden autobus ani pociąg. Nie udało mi się również skontaktować z nikim, kto mógłby użyczyć mi samochodu. Pozostało tylko skorzystanie z tzw. okazji. Rozklekotaną ciężarówką dojechałem właściwie w ostatniej chwili.

Zostałem przyjęty w gabinecie, gdzie zazwyczaj przyjmowane są pacjentki. Na biurku stał mały kartonik zawierający werset z Pisma świętego. Dziś już nie pamiętam szczegółów. Wiem tylko, że treść tego wersetu spowodowała we mnie głębszą ufność i wewnętrzny pokój. Profesor Fijałkowski, zapoznawszy się z sytuacją, radził odłożyć operację do końca trzeciego miesiąca ciąży. Okazało się, że ordynator oddziału, na którym leżała żona jest dobrze znany profesorowi. Skierował więc do niego, za moim pośrednictwem, list z prośbą o to, by zrobił wszystko, aby zachować życie dziecka.

Wracałem do domu podbudowany wewnętrznie, wdzięczny Duchowi Świętemu za to, że postawił na mojej drodze ludzi, którzy mogli mnie zrozumieć i byli gotowi do pomocy.

Obawiałem się jednak nieco reakcji lekarza na list profesora Fijałkowskiego, gdyż wiem, że nikt ze specjalistów nie lubi, gdy sugeruje mu się inne niż jego rozwiązania. Jednak list zrobił swoje. Stosunek ordynatora i lekarzy do żony zmienił się. Okazało się nawet, że można podawać zastrzyki zmniejszające ryzyko zagrożenia życia płodu.

Rozpoczął się trudny dla nas wszystkich okres oczekiwania. Małżonka ze swoim nienarodzonym dzieckiem leżała oczywiście w szpitalu.

Ja z dwójką starszych dzieci czekałem w domu.

Co w tych dniach przeżywałem, o czym myślałem może chyba zrozumieć tylko ktoś kto był w podobnej sytuacji. Jedno jest pewne. Zarówno ja, jak i dzieci pokładaliśmy wielką ufność w modlitwie. I muszę przyznać, że dopiero w tamtych dniach uświadomiłem sobie wagę słów Modlitwy Pańskiej Bądź wola Twoja.... Wiedziałem, że wypowiadając te słowa wyrażam niejako przyzwolenie na śmierć mojego dziecka. I choć przeciwko wypowiedzeniu tych słów buntowała się moja ludzka natura, miałem również świadomość, że zwracam się do Ojca, który najlepiej wie, co jest dla mnie dobre. Przychodziły na myśl słowa z księgi proroka Izajasza: ...myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami (...) bo jak niebiosa górują nad ziemią, tak drogi moje nad waszymi drogami i myśli moje nad myślami waszymi (Iz 55.8-9). Przypomniało mi się również zasłyszane niegdyś opowiadanie o matce szantażującej wręcz pana Boga w związku z chorobą jej małego dziecka. Dziecko wyzdrowiało, dorosło i zostało groźnym przestępcą skazanym w końcu na karę śmierci. Dlatego zawsze z ufnością powtarzałem - Bądź wola Twoja....

Ten okres miał również wielki wpływ na moją religijność Maryjną. Niegdyś bowiem denerwowało mnie to, że kult Maryi w naszym narodzie przesłania i zaciemnia często postać Chrystusa. Jednak w sytuacji w jakiej się znalazłem, niejako automatycznie zrodziła się naiwna, dziecięca myśl - kto cię zrozumie lepiej niż Matka? Dlatego też, z taką samą dziecięcą ufnością, zwracałem się często do tej najlepszej Matki i rozmawiałem z Nią o moich problemach. I tu znów muszę przyznać się do poważnej niekonsekwencji wobec swoich własnych poglądów. Otóż zawsze byłem bardzo sceptycznie nastawiony do przywiązywania jakiejkolwiek wagi do znaczenia snów. Znałem naukę Kościoła w tym zakresie i stanowczo przeciwstawiałem się, gdy moi bliscy próbowali sny w jakikolwiek sposób tłumaczyć. Ale, gdy pewnej nocy przyśniła mi się dziewczynka siedząca na moich kolanach przodem do mnie, która głaszcząc mnie rączkami po policzkach powtarzała mój tatuś, mój tatuś, odczytałem to jako odpowiedź na moje modlitwy. Wkrótce miała nadejść jeszcze jedna, wyraźniejsza odpowiedź.

* * *

Nadszedł proponowany przez profesora Fijałkowskiego termin operacji, której miała być poddana żona. Był to poważny, przeprowadzony w narkozie długi zabieg. Wkrótce po operacji, z wielkim lękiem, wchodziłem do gabinetu lekarza. Był to ten sam ordynator oddziału, który szydził ze mnie wobec personelu szpitala, gdy prosiłem o jednakowe traktowanie życia żony i dziecka. Zastałem go wyraźnie podekscytowanego. Gdy mnie zobaczył zaczął nerwowo chodzić szybkim krokiem po swoim gabinecie i na moje pytanie o stan zdrowia żony i dziecka zaczął wręcz wyrzucać z siebie:

- Nie wiem! Nie wiem! Ja przez ćwierć wieku swej praktyki czegoś podobnego nie widziałem! Nic dziś panu nie powiem. Proszę przyjść jutro, będę badał żonę i wtedy powiem coś więcej.

Następna rozmowa miała podobny przebieg. Lekarz był równie, jak przy pierwszej rozmowie, podenerwowany. Okazało się bowiem, że wbrew jego całemu dwudziestopięcioletniemu medycznemu doświadczeniu, zarówno żona jak i dziecko mają się dobrze i nie ma zagrożenia dla ich życia. Powtarzał, że nie rozumie jak to się mogło stać.

Ja rozumiałem! Maryja, moja Matka, odpowiadała mi coraz wyraźniej.

Po niedługim czasie żona powróciła do domu. Nie zauważaliśmy żadnych niepokojących objawów. Dziękowaliśmy Bogu, że za pośrednictwem Maryi udzielił nam tak wielkiego daru. Jednak ciągle powtarzaliśmy - Bądź wola Twoja. Mieliśmy świadomość tego, że jeszcze wiele może się wydarzyć. Ja jednak coraz pewniej mówiłem bliskim i znajomym o... swojej Marysi. Miałem bowiem świadomość, że dziecko, które ma się narodzić żyje tylko dzięki wstawiennictwu Maryi i dlatego byłem przekonany, że już za kilka miesięcy będę mógł trzymać na kolanach dziewczynkę ze swojego snu. Dlatego jeszcze przed narodzeniem nazwałem to dziecko Jej imieniem, gdyż uznawałem je za darowaną nam własność Maryi.

Po upływie pewnego czasu żona znalazła się ponownie w szpitalu na kilkudniowej obserwacji. W czasie pierwszego obchodu zdarzył się charakterystyczny epizod. Znany nam już ordynator oddziału zaczął się żonie pilnie przyglądać. Wtedy lekarz opiekujący się nią powiedział:

- Tak, tak to jest pani X.

- Ach to ten przypadek z rzędu cudów! - odparł ordynator.

- Bo to był cud! - odpowiedziała żona.

- Tak. Ja tego inaczej wytłumaczyć nie potrafię - potwierdził ordynator.

* * *

Minęło znów kilka miesięcy. Nadszedł maj 1980 roku. Wszyscy w napięciu oczekiwaliśmy dnia spotkania z Marysią. Z przewidywań lekarza wynikało, że będzie to początek drugiej dekady tego maryjnego miesiąca. Jednak Marysia wyraźnie nie mogła się doczekać. Dogadała się ze swoją patronką i pierwsze w maju maryjne święto obwieściła światu głośnym krzykiem. Ujrzała bowiem światło dzienne drugiego maja o godzinie piętnastej, w wigilię święta Matki Bożej - Królowej Polski.

Z radości nie mogłem usiedzieć w domu. Położyłem spać starsze dzieci zostawiając je pod opieką babci. Wsiadłem w nocny pociąg, by na Jasnej Górze Zwycięstwa złożyć hołd chwały i dziękczynienia Hetmance naszego narodu, Niewieście Zwycięskiej, za to jeszcze jedno zwycięstwo nad zakusami szatana próbującego działać poprzez nieodpowiedzialnych ludzi.

Miałem jednak do omówienia z Maryją jeszcze jedną sprawę. Otóż w liście jaki przekazała mi żona z oddziału położniczego, znalazła się informacja o pewnym defekcie jednego oka Marysi. Było ono osadzone płycej niż normalnie, a przez to po prostu wyłupiaste. Patrząc w oczy Maryi z jasnogórskiego obrazu prosiłem jeszcze o jedną łaskę. Mówiłem do Maryi jak do kobiety, która jest w stanie zrozumieć czym dla dziewczyny może być taka zewnętrzna wada, i pełen radosnej ufności śpiewałem moim silnym głosem Godzinki o Niepokalanym Poczęciu.

Po uczestnictwie w pierwszej, tego świątecznego dnia, Eucharystii musiałem wracać do domu, gdzie czekały na mnie starsze dzieci.

Załatwiwszy najważniejsze sprawy domowe pojechałem dowiedzieć się, co słychać u żony i u Marysi. Możliwy był tylko kontakt listowny poprzez personel szpitala. Małżonka pisała, że nie ma żadnych komplikacji, a w końcu listu znalazłem zdanie:

- I wiesz, gdy dziś przyniesiono mi Marysię do karmienia jej oczy były już jednakowe, normalne i piękne.

Cóż jeszcze można dodać?

Chyba to, że:

- nie można opisać radości, jaka mnie przepełniała, gdy wziąłem na ręce tę maleńką osobę, którą już kilka miesięcy wcześniej widziałem we śnie;

- lękałem się nieco o wpływ narkozy na dalszy jej rozwój psychiczny i pierwszym objawem prawidłowości tego rozwoju był fakt, że potrafi wodzić oczkami za dłonią z poruszającymi się palcami, a ostatnim - dyplom magisterski i uzyskanie specjalistycznych uprawnień zawodowych;

- lekarz opiekujący się żoną powiedział jej w czasie kontrolnej wizyty, iż on sam i jego koledzy, którzy pilnie obserwowali przebieg ciąży, nie wierzyli, że to dziecko może przeżyć i normalnie się urodzić;

- w kilka lat później zupełnie inny lekarz przeglądając historię choroby nie chciał wierzyć, że to dziecko żyje;

- dziś Marysia jest odpowiedzialną żoną i matką maleńkiego synka;

- w szczególnie trudnych doświadczeniach, których jej nie brakuje zwraca się z wielkim zaufaniem do Matki, która wybłagała jej życie.

Parafianin Serca Jezusowego i czciciel Matki Miłosierdzia

Powrót na górę